WYPRAWA

Lublinianka, która przemierzała Afrykę na rowerze, o mały włos nie wylądowała w więzieniu. Nie jeździła turystycznymi szlakami. Na swojej drodze, liczącej ponad 2 tysiące kilometrów, spotkała trzech białych. - Afryka zaskakiwała mnie nieustannie, choć byłam tam po raz trzeci - mówi Agnieszka Martinka, szczupła 42-latka, która po wyprawie na Czarny Ląd waży o trzy kilogramy mniej.

Masajowie na rowerach

W mieszkaniu Agnieszki na lubelskich Czubach telefon dzwoni niemal bez przerwy. O afrykańską wyprawy dopytują się dziennikarze polskich miesięczników. Jedno z czasopism dla globtroterów interesują zdjęcia z podróży, a fotografii Masajów na rowerach, krajobrazów z alejami akacjowymi, przydrożnymi sklepikami, dziećmi, które Agnieszka szczególnie lubi fotografować, jest prawie tysiąc trzysta.
- Nie bałam się tam jechać, nie miałam czasu przed wyprawą nawet o tym myśleć, ale zdawałam sobie sprawę, że jadę w nieznane. Dlatego żeby uspokoić rodzinę, szczególnie tatę, wynajęłam Jonesa, afrykańskiego pilota, który mi towarzyszył. Efekt jest taki, że komentarze na Onecie, gdzie pojawiła się relacja "na gorąco" z mojej wyprawy, są... bardzo różne. Trochę jest mi przykro - dodaje Agnieszka z nutą goryczy w głosie.

Muzungu, muzungu

Udział Jonesa w wyprawie dawał poczucie bezpieczeństwa, ale nie uchronił podróżników od rozmaitych przygód.
- Dwa razy przeraziłam się nie na żarty - opowiada Agnieszka Martinka. - To było w Kenii, w drodze do Kericho, w miejscowości Elbargon. Jones, jak zwykle został z tyłu. Miał kiepski rower. Kupił go specjalnie na wyprawę płacąc, jak na afrykańskie warunki, spore pieniądze, ale nie była to dobra inwestycja.
- Tamtego dnia jechał daleko za mną - wspomina Agnieszka. - Był prawie wieczór, więc już rozglądałam się za noclegiem, bo zmrok w Afryce zapada gwałtownie. Dojechałam do jakiejś wioski. Z pozoru wyglądała jak inne, ale w spojrzeniach ludzi było coś niedobrego. Tłum tubylców, jak zwykle krzyczał na mój widok muzungu, muzungu czyli biała, biała, ale tym razem nie było w tych słowach przyjaznej nuty.
Jones, który po 30 minutach dogonił Agnieszkę, wiedział w czym rzecz.
- Musimy się stąd natychmiast wynosić - stwierdził tylko i odjechali. Potem wyjaśnił, że to miasto należy do plemienia Kikujów, które ma złą sławę. Ale wszystko dobrze się skończyło, bo zabrała nas ciężarówka i 5 km dalej znaleźliśmy hotel w stylu kolonialnym, ze stylową łazienką z wanną, mahoniową podłogą i kominkiem, w którym trzeszczał ogień, rozpalony przez Murzynkę - mówi Agnieszka.

Ratunek w ręczniku

Drugi raz poczuła strach w drodze z Bomet do Narok, w Kenii. Trasa miała 87 km, ale była wyjątkowo trudna. Przez cały czas wiodła przez pustynny, bezludny teren. Nieustannie wiał porywisty, gorący wiatr.
- Miałam, jak zwykle, tylko dwie butelki wody, bo do tej pory nigdy nie było problemów z zaopatrzeniem, a tu trafiliśmy na pustkowie, na którym nie było życia.
Wtedy przypomniała sobie, co przeczytała w książce "Zimne piwo i krokodyle". W relacji z podróży po Australii był wątek o wiatrach, które przenikają ludzkie ciało, doprowadzając do śmierci największych twardzieli.
- Miałam mokry ręcznik w plecaku, więc się nim okryłam. Na szczęście, po kilkudziesięciu kilometrach, zanim zabrakło nam wody, dotarliśmy do przydrożnego sklepu.

Więzienie za zdjęcie

Innym razem o mało nie trafiła do więzienia. Powód? - zrobiła zdjęcia tamy na Nilu.
- Nigdzie nie było znaku zakazującego fotografowania. Gdy zobaczył mnie żołnierz, podszedł, zabrał paszport, pogroził karabinem i kazał zniszczyć film - opowiada Agnieszka. - Wyglądało to bardzo poważnie. W końcu po długiej dyskusji pozwolił mi odejść. Do dziś tego nie rozumiem, bo potem widziałam mnóstwo fotografii tej zapory. Zdjęcie tejże elektrowni widnieje na każdym przydrożnym billboardzie, reklamującym jedną z platform telefonii komórkowej.

Dwa światy

- Można zakochać się Afryce, ale czy mogłabym tam żyć?
Agnieszka Martinka, na co dzień specjalistka od walut, zorganizowana i punktualna, pracująca w warszawskiej firmie konsultingowej z zachwytem opowiada o Ugandzie, lasach deszczowych, dżunglach bananowych, kraju, gdzie kiść tych owoców można kupić w przeliczeniu na złotówki za 10 gr, a najeść się do syta za 1,50 zł. Tam nikt się nie spieszy i wszyscy mają mnóstwo czasu.
- To jest świat, jak z filmu "Pożegnanie z Afryką", z życzyliwymi ludźmi, którzy machają na widok obcych i zapraszają ich pod swój dach. Chętnie się fotografują, nie oczekując prezentu czy pieniędzy - wspomina Agnieszka. - Czułam się zażenowana, gdy dziecko, któremu dałam mały upominek, upadło na kolana, żeby podziękować. Bo tam tak właśnie wyraża się wdzięczność. I dodaje: - Nie mogłabym tam jednak mieszkać na stałe. Jestem z innego świata.

Świetny biznes

Powrót do europejskiej rzeczywistości był szokiem nie tylko klimatycznym. W drodze zginął Agnieszce bagaż. Wróciła do kraju bez roweru, prezentów, ubrań, części filmów.
- Udało mi się w końcu odzyskać rower bez siodełka. Dostałam go od sponsora, pojazd sprawdził się znakomicie.
Agnieszka planuje już kolejną wyprawę.
- Jesienią ze znajomymi wybieram się na szlak św. Jakuba, to trasa z Francji, przez Hiszpanię do Portugalii. A i jeszcze jedna dobra wiadomość: - Jones przysłał mi informację, że ma już chętnych turystów, którzy chcą jechać na rowerach tą samą trasą co ja, wokół Jeziora Wiktorii. Wiedziałam, że mój pomysł, to świetny biznes!